Ze wspomnień kombatanta to wspomnienia Stanisława Bawoła, mieszkańca Bebelna, jednego z uczestników walk na frontach II wojny światowej.
Stanisław Bawoł (ur. 1915 r.) został powołany do służby wojskowej w 1937 roku, która miała trwać do września 1939. Niestety z wiadomych względów było inaczej. Ze swojej tułaczki powrócił dopiero w 1947 roku.
Poniższe wspomnienia które ukazały się drukiem w numerach 8-10 Głosu Włoszczowy z 1993 roku, spisane przez p. Marię Dyksińską, to zapis tego co przeżył w ciągu 10 lat swojej tułaczki.
Miałem szczęście i przeżyłem…
Służyłem w 21 Pułku Ułanów w Równem na Wołyniu. W jednostce tej był szwadron szkoleniowy do służby granicznej – KOP (Korpus Ochrony Pogranicza). Od 1938 roku byłem w tym właśnie szwadronie. Stacjonowaliśmy w miejscowości Dederkały za Krzemieńcem.
Gdy Niemcy napadli na Polskę piechota i my pełniliśmy służbę na granicy. Przyszedł jednak rozkaz wycofać się, bo Ukraińcy bardzo nam dokuczali. Udaliśmy się w kierunku Lwowa, gdyż na front nie było rozkazu. Tak zeszło do 17 września. W tym dniu przed południem znaleźliśmy się w miejscowości Brody, gdzie okrążyli nas Rosjanie i rozbroili. Podczas strzelaniny zabili nam dwa konie. Na własną rękę, grupami doszliśmy w okolice Łucka. Tam znów zostaliśmy okrążeni, zabrani do wagonów i wywiezieni do Równego, gdzie mieliśmy zbierać kartoszki. W tejże miejscowości oddzielono szeregowych od oficerów i podoficerów. Trzech naszych oficerów Rosjanie zabrali do jednego z domów, a nas szeregowych – odprowadzono na plac, na którym zbierało się coraz więcej ludzi. W pewnej chwili doszły do nas odgłosy strzałów. To z rąk żołnierzy Armii Czerwonej ginęli nasi oficerowie. Poinformowali nas o tym ci, którzy na plac dotarli nieco później.
Pogrupowano nas według narodowości i mieliśmy udać się na stację. Ale w czym, skoro w międzyczasie Ukraińcy ograbili nas z co lepszych płaszczy, butów, wszelkich bardziej wartościowych rzeczy. Grzebali w plecakach i zabierali, co się da z jedzenia i rzeczy osobistych. Otoczeni przez Rosjan poszliśmy na stację. Tam czekały już wagony towarowe, do których nas wepchnięto. Kolby karabinów pomagały tym, którzy nie chcieli wejść. Całą noc pociąg stał na stacji zamknięty i zakratowany, gotowy do odjazdu. Ruszył w drogę dopiero rano. Około południa byliśmy w obozie w Szepetówce. Trzy dni zwozili tam ludzi. NKWD-owcy robili przegląd zebranych. Słowo idi było wyrokiem na człowieka. Posiłków nie było. Jadł ten, kto miał w kieszeni coś swojego. Warunki sanitarne – lepiej nie mówić.
Z Szepetówki wywieziono nas do Smoleńska, a stamtąd po przebierce do Kijowa. Tam wysiedliśmy z wagonów. Cywile byli z daleka, nikt nie mógł do nas dojść. Posilono nas kapuśniakiem z chlebem. Ponieważ naczynia wcześniej nam Rosjanie zabrali, nalewano nam zupę w róg płaszcza lub marynarki. Po posiłku wpędzono nas do wagonów i pojechaliśmy dalej, do Stalingradu, gdzie był olbrzymi obóz, silnie ogrodzony, z licznymi wieżami strażniczymi. Tam po raz któryś byliśmy rewidowani. Przyjeżdżali Niemcy, by zabierać ze sobą Ślązaków i Pomorzan. Ja też byłem chętny z nimi jechać, ale nie znałem języka niemieckiego.
Ze Stalingradu wyjechaliśmy do kopalni rudy Strojka w dniepropawłowskiej obłasti. Znalazłem się tam w gronie ok. 1500 kolegów. Mieszkaliśmy w trzypiętrowym budynku przypominającym koszary. Na sali, gdzie było nas dwudziestu, nie mieliśmy komina ani pieca, by się ogrzać lub wysuszyć ubranie. Pracowaliśmy na trzy zmiany. Do kopalni wożono nas drezyną, która podjeżdżała pod nasze trzy bloki. Kto nie chciał iść do pracy, był brutalnie wypędzany z sali i spychany ze stromych schodów.
Ludzie zmuszani byli do każdego działania, bo nikt z nas nie miał po prostu siły do pracy. Brud, wszy, wycieńczenie głodem oraz ogólne otępienie nie odstępowały więźniów bitych i znieważanych na każdym kroku. Nie byłbym w stanie policzyć, ile razy dostałem kolbą karabinu.
W kopalni zabójszczyk Rosjanin miał do dyspozycji dwóch jeńców. Jeden ładował na wagonik tonę rudy, a drugi przesuwał wagoniki i ustawiał obrotnicę. Tor był nierówny, a ponadto człowiek prawie cały czas przebywał w wodzie prawie całkiem nagi. To było straszne. Jeśli ktoś ustal, jego los był przesądzony w wypadku, gdy pracował z bezdusznym Rosjaninem. Byli jednak tacy, którzy pomogli popchnąć wagonik. Otrzymywaliśmy 3 razy dziennie po 300g chleba i niesłodką herbatę, którą piliśmy z talerzy. Raz w tygodniu była zupa owsiana. Kto nie pracował jadł raz na dzień, zaś ci, którzy podpadli, szli do kamieniołomu, gdzie praca była o wiele cięższa. Jeńcy obstawieni byli przez około stu strełków – ludzi w granatowych mundurach, czarnych butach i wysokich, siwych czapkach z czerwoną gwiazdą. Strażnik taki nawet do ustępu prowadził jeńca pod bronią.
Do pracy wyjeżdżaliśmy świtem, a wracaliśmy o zmierzchu. Przez pierwsze dwa miesiące było jako tako, ale kiedy zdarły się nam buty i ubrania, już nikt nie chciał wyjść do pracy. Nie pomagały groźby, bicie, ani głodówka. W listopadzie lub na początku grudnia załadowano nas do wagonów i wywieziono na północ. Jechaliśmy przez miejscowość Kotłas. Był to port nad rzeką Wyczegda. Na rzece tej stały barki, którymi zostaliśmy przetransportowani na drugi brzeg, gdzie znajdowały się domki – lagry stanowiące wiele kolonii w odległości 2-3 km od siebie. W budynkach tych, przypominających trochę namioty a trochę ziemianki, o długości około 30 m każdy, stały prycze, a na środku wagoniki – koleby do rozpalania ognia, przy którym grzaliśmy się i suszyliśmy przemoczone ubranie, strząsając w płomienie niezliczone ilości wszy, które były największą naszą udręką.
Ja znalazłem się na czternastej kolonii, do której długo szedłem po śniegu sięgającym prawie po pas. Mrozu jeszcze dużego nie było. Po zakwaterowaniu dostaliśmy po jednym bochenku pieczywa na trzy osoby. Na drugi dzień udaliśmy się do pracy przy budowie linii kolejowej w stronę Workuty do Morza Lodowatego. Na wytyczonym odcinku trzeba było oczyścić teren i zniwelować go, a następnie ułożyć podkłady kolejowe i szyny. Ja miałem taczki, szelki, łopatę i równałem ziemię. Każdego z nas obowiązywała wyznaczona norma. Jeśli wykonał ją w 100% dostawał 400 g chleba, rybki, cukierki lub coś innego. Gdy to się nie udało, otrzymywał mniejszą porcję jedzenia. I tak było najczęściej, bo pełną normę trudno było wyrobić. Pilnował nas dziesiatnik, który decydował, czy norma została wykonana. Kto był chory w ogóle nie dostawał jeść, ale więźniowie odstępowali mu część swoich porcji. Pójście chorego do lekarza równe było wyrokowi śmierci, bo człowiek ten nie wracał już do współwięźniów. Przy każdym domku stała budka wartownicza. Jeden wartownik chodził dookoła naszego budynku, drugi był przy bramie, a trzech stało przy wieżyczkach i obserwowało teren, chociaż uciekać nie było jak i gdzie.
Żyliśmy bez kalendarza. Nie wiadomo było, jaki jest w danej chwili dzień, miesiąc czy rok. Ubranie mieliśmy jedno – waciak i walonki – nigdy nie prane. Myliśmy się śniegiem. Nie ogoleni i brudni wyglądaliśmy groźnie i z trudem się rozpoznawaliśmy.
Od więźniów rosyjskich przebywających w pobliżu dowiedzieliśmy się pewnego razu, że Niemcy wypowiedzieli wojnę Związkowi Sowieckiemu. Striełki też mówili o tym, byli łagodniejsi i nawet częstowali nas tytoniem oraz gazetą do robienia skrętów.
Gdy zakończyła się praca przy kolei, zostaliśmy zwolnieni. Trzy tygodnie jechaliśmy zrobionym przez siebie torem z północy w głąb Rosii do Tatiszczewa. Na postojach była ciepła woda do mycia, chleb lub suchary, trochę cukru i wrzątek na herbatę. Dotarła też do nas wiadomość, że gen. Władysław Sikorski dogadał się ze Stalinem w sprawie powstania polskiego wojska na ziemi rosyjskiej.
Na wieść o tworzeniu polskiego wojska na rosyjskiej ziemi, znów poczuliśmy się żołnierzami, chociaż byliśmy wycieńczeni i w łachmanach. Kto posiadał stopień wojskowy, mógł naszywać sobie dystynkcje nawet na waciaku. Dostawaliśmy pieniądze, do 500 rubli, ale nie było za nie co kupić. Najczęściej przegrywało się je w karty. Można było swobodnie poruszać się po okolicy, ale kupić nie było co, ani w sklepie, ani w kołchozie. Tam też ludzie głodowali.
Grupowali nas według formacji wojskowych i wywozili do różnych miejscowości, w celu formowania oddziałów. Tam mieliśmy więcej jedzenia, stało się na warcie, dostaliśmy broń. Byłem przydzielony do pułku kawalerii, z małymi końmi syberyjskimi. Miałem siodło, konia, broń i kufajkę. Konie stały ciągle na dworze, jadły mało, najczęściej tylko słomę. Mieszkaliśmy w namiotach-ziemiankach.
Pierwszy raz zobaczyłem generała Andersa w Tatiszczewie, gdy przeprowadzał przegląd pododdziałów. Był tylko w furażerce wojskowej, a poza tym w cywilnym ubiorze. Wcześniej ukrywał się we Lwowie, był ranny, przebywał w szpitalu. Też był wymizerowany. Jeździł do Kujbyszewa, by załatwić wyjazd żołnierzy poza ZSRR. Dostawaliśmy paczki żywnościowe z Ameryki i Anglii – czekoladę, papierosy, piwo w puszkach, ubranie i bieliznę. Nie zapomnę dnia, kiedy przeczytano rozkaz, że przyjedzie do nas generał Sikorski. Cóż to była za radość! Żołnierze nosili go na rękach od namiotu do namiotu.
Potem zostaliśmy wywiezieni pociągami nad Morze Kaspijskie, a stamtąd okrętami do Persji. Oprócz wojska uchodziło z terenu Rosji wielu Polaków – cywilów. Żołnierz zabierał ze sobą jako rodzinę po kilka osób. Ja wyjeżdżałem z trzema podopiecznymi. Dawałem im część swojej żywności. Na statku spędziliśmy 3 dni. Choroba morska i głód ścięły ludzi zupełnie. Gdy wysiedliśmy, przyjęli nas Anglicy. W obozie angielskim zrzuciliśmy ubrania, w których przyjechaliśmy, a następnie przeszliśmy przez doktora, fryzjera i łaźnię. Każdy wychodził wystrzyżony, ogolony, w porządnym, pełnym umundurowaniu angielskim. Natomiast ciuchy zostały wywiezione i spalone na pustyni.
Z Persji Arabowie wywozili nas dużymi czerwonymi autokarami przez Iran do Egiptu, z tym, że pierwszy transport został rozdzielony. Część wyjechała do Egiptu, a część została, by przyjąć następne transporty, gdyż Anglicy nie chcieli zajmować się obsługą wynędzniałych i zawszonych ludzi. Szkorbut i cęga dręczyły nas bardzo. Ja ważyłem 46 kg, przy l70 cm wzrostu. Zostałem do tej obsługi i byłem w Iraku miesiąc dłużej. Praca okazała się bardzo ciężka i obrzydliwa. Ostrzyc i odkazić ludzi to był straszny wysiłek, trwający 8-12 godzin dziennie. Najgorzej było z dziećmi. Zabiedzone, liche, same żebra. Nie wiadomo było, co z nimi robić, bo po prostu leciały przez ręce. Jedliśmy wszystko konserwowe – mięso, ziemniaki, mleko, zupy, pomarańcze, czekoladki, kawę.
Po miesiącu zastąpili nas inni, a my udaliśmy się do Egiptu. Obóz starszych był osobno, dzieci osobno, młodzieży osobno. Młodzież wysyłano do Indii i Australii, by mogła się uczyć. W Persji też zostało sporo. Po opuszczeniu Persji przebywaliśmy na terenie Gazy. Tam zostaliśmy podzieleni na jednostki wojskowe zgodnie z formacją. Ja byłem w I Pułku Kawalerii, ale bez koni. Dostaliśmy książki, zeszyty i ołówki, by przez 8 godzin dziennie uczyć się tajemnic wojskowości. Wyżywienie było bardzo dobre. Jeździliśmy do kina. Byliśmy w Tel Avivie, Port Saidzie, Kairze, Aleksandrii. Szkolenie trwało pół roku. Był koniec roku 1942. Uroczyście obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia. Mieliśmy kaplicę, gdzie posługę sprawowali księża kapelani.
Potem nasz pułk został zmotoryzowany i otrzymaliśmy czołgi. Nowa jego nazwa brzmiała: I Pułk Ułanów Krechowieckich. IV Pułk Skorpiony, VI Pułk Dzieci Lwowskich i mój I Pułk tworzyły razem II Brygadę Pancerną, którą dowodził generał Rakowski.
Formowała się tam też V Dywizja Żubry i III Dywizja Karpacka, która przeszła przez Węgry i nie miała wyobrażenia, co my przeżyliśmy.
Po zakończeniu przeszkolenia gen. Sikorski odebrał defiladę i udaliśmy się do Włoch na front. Kiedy sprzęt był w drodze na morzu Śródziemnym, otrzymaliśmy wiadomość o śmierci gen. Sikorskiego. Rejs trwał 7 dni. Morze było pełne statków – lotniskowców i okrętów wojennych. Płynęły wojska kanadyjskie i nowozelandzkie. Na statku trwała twarda żołnierska służba. Trzeba było czuwać, bo zaglądały do nas japońskie samoloty. Przypłynęliśmy do Neapolu i Rzymu. Niemcy bardzo dokuczali miastom portowym, bombardując je. Po wyładowaniu wszystkiego na ląd zajęliśmy stanowiska wojskowe. Trwało to do maja 1944 r. Przed uderzeniem na klasztor odbyło się szkolenie wszystkich żołnierzy. Na stołach plastycznych każdy musiał się rozeznać. 18 maja – uderzenie! Po 10 dniach walki klasztor zdobyli żołnierze piechoty. Dywizja pancerna nie miała wielkiego pola do działania. Byłem w czołgu strzelcem i miałem dwa karabiny maszynowe oraz działo 77 mm. Podczas działań siedziałem na swoim stanowisku, toteż widziałem niewiele. Słyszałem tylko nieustanny huk.
Po zwycięstwie, którego ukoronowaniem było zdobycie klasztoru na szczycie Monte Cassino, Niemcy zrozumieli, co znaczą polscy żołnierze – piechota i czołgiści. Dalszym etapem walki II Korpusu był front nad Morzem Adriatyckim. Walczyliśmy z Niemcami, którzy mieli na morzu flotę i silne umocnienia. Wieść o klęsce Hitlera dotarła do nas w Bolonii nad rzeką Senio. Staliśmy tam przez 6 tygodni. Wojska nasze wespół z kanadyjskimi i angielskimi gromiły Niemców.
W roku 1946 II Korpus wyjechał do Anglii. Zakwaterowano nas w barakach, które zwaliśmy beczkami śmiechu. W tym też roku ogłoszono, że kto chce, może wrócić do kraju. Chętni jechali do ambasady polskiej, skąd kierowani byli do obozu w Glasgow. Ja wraz z kolegami byłem w tymże obozie około 3 miesięcy. Kiedy przyszedł rozkaz wyjazdu, udaliśmy się samochodami z obozu do portu w Glasgow, skąd statkiem przypłynęliśmy do Gdańska, a potem na własną rękę dotarłem do Włoszczowy z dwoma kolegami – Wincentym Bąkiem z Rogienic i Wojciechem Szymczykiem z Kluczewska – którzy dzielili ze mną żołnierską niedolę.
Jednak powrót do ojczyzny i rodzinnej wioski nie przyniósł mi radości ani spokoju. Przeciwnie. Stał się okresem nowej udręki. Musiałem codziennie meldować się u sołtysa i często w miejscowym urzędzie. Nie bywałem na zebraniach, nie było dla mnie niczego w sklepie. Znajomi bali się przebywać w moim towarzystwie. Andersowiec – to było moje nowe nazwisko.
Z czasem wiele się zmieniło i mogłem pokazywać dzieciom w szkole moje pamiątki – fotografie i odznaczenia – oraz posłuchać wraz z nimi pieśni Czerwone maki na Monte Cassino.
Stanisław Bawoł
Wspomnienia zanotowała M. Dyksińska